Po wizycie w Sudetach pojechaliśmy w Tatry. Tam usłyszałem od nich: "Karkonosze to góry dla emerytów!"

A w rzeczywistości niejeden emeryt w Tatrach ma więcej sił i wigoru niż my na lichym podejściu pod Szrenicę!

Tym razem do Wrocławia docieram w o wiele lepszym stylu niż ostatnio - po raz pierwszy w życiu lecę samolotem! Szkoda tylko, że czas spędzony w Boeingu 737-800 to mniej niż jedna piąta całej podróży... Ale mimo to chyba polubię latanie, szczególnie to wciskające w fotel przyspieszenie podczas startu!

Z lotniska odbiera mnie biała strzała kierowana przez Tomka - przepiękny Pegueot 206 z lekko tłukącym się tłumikiem. Noga na gazie - nasz pociąg odjeżdża ledwo pół godziny po moim lądowaniu. Cholera wie, czy zdążylibyśmy wyrobić się i dojechać na Wrocław Główny... Na szczęście ta ponad półmilionowa metropolia posiada także dworzec zachodni!

O którym nikt z nas do tej pory nie słyszał. A chłopaki siedzą tutaj już półtora roku!

Peron na stacji Wrocław Zachodni

Dworzec... Mocno powiedziane! Peron zachodni? Zachodnie... coś? Stacja Motycz, albo i nawet Stasin Polny? Najważniejsze, że zdążyliśmy i chwilę po ósmej wsiadamy w pociąg REGIO "Kamieńczyk". Zgodnie z nazwą pociągu, naszym celem - Szklarska Poręba Górna!

Na marginesie - trasa pociągu pod koniec jego biegu jest naprawdę widokowa i - krótko mówiąc - urocza!

Szrenica i schronisko na jej szczycie

Wysiadając z pociągu, uderza w nas fala gorącego powietrza. Słoneczna pogoda bezlitośnie podgrzewa atmosferę - niemalże do temperatury ludzkiego ciała. Upały pozostaną z nami przez kolejne trzy dni, podczas których nie rozstaniemy się z cholernie ciężkimi plecakami ani na moment!

Z dworca PKP do centrum miasta prowadzi nas strome zejście. Jeden z chłopaków rzuca: "Możemy tutaj wchodzić gdziekolwiek, ale najgorszy kawałek pod górę to wracanie do pociągu po tej stromiźnie!". O tak - prorocze słowa! W mieścinie szybka wizyta w aptece po krem do opalania - bez niego po trzech dniach osiągnąłbym efekt odwrotny niż Michael Jackson.

Plan na dzień pierwszy: ze Szklarskiej czerwonym szlakiem, przez wodospad Kamieńczyka, podejściem na szczyt Szrenicy. Następnie, kontynuując wędrówkę wzdłuż Głównego Szlaku Sudeckiego, idziemy przez zachodnią część Śląskiego Grzbietu aż do przełęczy Karkonoskiej i schroniska PTTK Odrodzenie.

Hartujemy się na podejściu na Szrenicę. Dostrzegamy dość istotny problem - pijemy tak dużo, że zapasów wody wystarczy nam maksymalnie do połowy trasy. Trzy litry na głowę, a każdy z nas już od dłuższej chwili korzysta z drugiej butelki... Słoneczko i plecaki też starają się nam zakomunikować - "nie będzie tak łatwo!".

Na szczycie odpoczywamy pod schroniskiem. Przy kanapkach obserwujemy jak ekipa próbuje postawić nową antenę obok budynku. Przyglądając się, chłopaki - inżynierowie (a dzień po powrocie z wyprawy już magistrzy!) - zachwycają się, ile to rzeczy można zrobić za pomocą trytytek. Na dole, w Łabskim Kotle, małe stado jeleni spokojnie pasie się między drzewami.

Schronisko na szczycie Szrenicy

Przekaźnik przy Śnieżnych Kotłach

Rozglądając się po okolicy - dookoła wszystkie wzniesienia i szczyty wydają się niemalże płaskie. Dopiero gdy spoglądamy w dół, w kierunku Jeleniej Góry, widzimy różnicę wysokości. W schronisku uzupełniamy wodę i lecimy dalej. Na horyzoncie jeden z najbardziej charakterystycznych punktów orientacyjnych - przekaźnik przy Śnieżnych Kotłach. Maszerujemy w jego kierunku.

Każde pasmo górskie ma dla mnie swój unikalny klimat i wywiera na mnie jedyne swoim rodzaju wrażenie. Karkonosze nie są wyjątkiem. Jest tu... szeroko. Wszędzie daleko. Zagospodarowanie tych gór rzuca się w oczy. I ten mój ulubiony, czeski język. A moją bezwarunkową reakcją na mowę naszych południowych sąsiadów jest ledwo dający się powstrzymać chichot.

Nic nie poradzę, że ten język jest taki śmieszny! Taki poważny kraj!

Niby dość płasko, kopulasto, a jednak szlak urozmaicony jest kilkoma ciekawymi formacjami skalnymi, sięgającymi kilkunastu metrów. Co najlepsze - na większość można spokojnie wejść - właśnie to uwielbiam! Mijamy Trzy Świnki, mijamy Twarożnik, bokiem obchodzimy Łabski Szczyt, aby za chwilę zameldować się przy przekaźniku i Śnieżnych Kotłach.

Śnieżne Kotły i stacja przekaźnikowa

Dopiero tutaj alpejski krajobraz Śnieżnych Kotłów w pełni uświadamia nam, jak wysoko zaszliśmy. Ich ściany opadają pionowo przez sto metrów - widok ten wywołuje na mnie niemałe wrażenie. Szczególnie, gdy patrzę na budynek stacji przekaźnikowej, stojącej jakby na urwisku, a dalej tylko morze niskiego, płaskiego lądu.

I tak - w tym miejscu najwyraźniej zawsze wieje!

Dłuższy postój przy Czeskich Kamieniach. A raczej na Czeskich Kamieniach. Sprawdzamy tempo - nie musimy się nigdzie spieszyć, chociaż w promieniach słońca czuć już nadchodzący wieczór. Delektujemy się kompletną ciszą - o tej porze na szlaku już pusto. Nic tylko tak siedzieć i siedzieć...

Wielki Szyszak, przekaźnik i Śmielec z Czeskich Kamieni

Schronisko na szczycie Szrenicy

Po nieco ponad godzinie marszu, meldujemy się w Odrodzeniu. Bierzemy piwo i siadamy na tarasie, skąd obserwujemy przepiękny zachód słońca. Zasłużone chwile relaksu - gramy nawet w ping-ponga! Spokój, świetne towarzystwo, chłód nadchodzącej nocy. Niesamowity klimat, podsycany przez świadomość, że zasypiam w górach i jutro obudzę się w górach. Podoba mi się tutaj!

Zachód słońca w PTTK Odrodzenie

Budzimy się nie tak rano. Dzisiaj zaplanowany mamy spokojny, dość krótki, aczkolwiek widokowy dzień - z Odrodzenia schodzimy do Szpindlerowego Młyna, skąd następnie wspinamy się na Równię pod Śnieżką aby w końcu dojść do schroniska PTTK Samotnia.

Wychodzimy kilka minut po dziesiątej. Znów niesamowity upał. Zielony szlak kilkukrotnie przecina drogę prowadzącą na Przełęcz Karkonoską - pokonują ją głównie taksówki i kolarze. Mijając po drodze stadko kóz i czeskie gospodarstwa, napotykamy zimne wody Białej Łaby. Idealna okazja na choć chwilowe orzeźwienie - z wielkim entuzjazmem ochlapujemy nasze twarze.

Za to Tomasz, z trochę mniejszym entuzjazmem, ochlapuje się niemalże w całości...

Kilkaset metrów niżej, przy Panieńskim Mostku, Biała Łaba wpada do tej prawdziwej Łaby - której źródło znajduje się nie tak daleko mijanego przez nas wczoraj... Łabskiego Szczytu. Logiczne! Ścieżką czysto już parkową, mijając opuszczony, betonowy bunkier i przechodząc przez drewniany most, wchodzimy do Szpindlerowego Młyna.

Mostek na Białej Łabie

Sam kurort jest przepiękny - ma w sobie to coś, czego nie ma prawie żadna polska miejscowość kończąca się na "Zdrój". Pewnego rodzaju urok, poczucie odcięcia od świata, sielankowość, i jakże miłą dla oka, inną architekturę... Ach, ciężko jest mi to nawet opisać.

Sprawa wizyty po czeskiej stronie była jednym z nienaruszalnych punktów wyprawy. Główną motywacją - Studentská i Becherovka. Czekolada i ziołowa nalewka. A co z tego, że dostępne w Polsce? Przecież kupione i przywiezione z Czech smakują tysiąckrotnie lepiej!

Do listy zakupów dorzucamy Kofolę (czemu tego nie ma w Polsce!?) oraz coś, co jadłem wieki temu na Słowacji w miejscowości Bardejovské Kúpele - oplatky. To bardzo cienkie wafelki, czy też andruty, z suchym, kruchym, słodkim nadzieniem.

Prze-py-szne. Mega słodkie. Orzechowe. Prze-py-szne!

Kończymy miłe leniuchowanie nad brzegiem Łaby. Czas wracać na polską stronę. Z tym postanowieniem, po dwustu metrach wspinaczki zrzucamy ledwo założone plecaki. Odcięło. O cholera. Odcięło wszystkie siły, a nie zeszliśmy jeszcze nawet z asfaltu. Nadal jesteśmy w miasteczku! Osobiście - najstraszniejszy fragment wędrówki kiedykolwiek - a przecież mam za sobą całkiem szalone wyczyny!

A z naszej winy tytuł 'najstraszniejszego [..]' przetrwał jedynie kilkanaście godzin...

Oddech łapiemy co kilkanaście minut. Z nieba sączy się żar. Po kilku przystankach chłopaki lekko odżywają, ale ja wciąż nie czuję nawet krztyny sił do marszu. Szlaki rozchodzą się na dwa warianty, aby po godzinie znów się połączyć - oba trawersują południowy stok Kozich Grzbietów. Wybieramy Judeichową Scieżkę, znakowaną na żółto.

W dole, po naszej prawej stronie rozciąga się przepiękny widok na dolinę, w której znajduje się najstarsza, sięgającą XVI wieku, część Szpindlerowego Młyna - Svatý Petr - Święty Piotr. Była to niegdyś osada górników i drwali. Nad Świętym Piotrem górują szczyty Přední planiny, Stoha i Zadní planiny.

Hotel Savoy, a dawniej Hotel Koruna w Szpindlerowym Młynie

Zaraz pod granicą lasu szlaki łączą się, wyznaczając ostatni etap naszych męczarni - dwieście metrów przewyższenia wśród kosodrzewiny, po skalnych stopniach i, gdzieniegdzie, stalowych schodkach. Mijamy kolarza wnoszącego tutaj swój górski rower. Jakim cudem wpadł na taki pomysł?

Przy kolejnym postoju tenże rowerzysta mija nas. Rzucam do niego kilka słów podziwu dla tego co robi. Okazuje się - Polak! W jego planach - kółko z Karpacza, przez Szpindlerowy Młyn i Śnieżkę, do miejsca startu. Dosadnie oznajmił, że nie był świadomy, że będzie tutaj aż tak stromo.

My też nie sądziliśmy, że ledwo wejdziemy pod tę górę!

Na końcu podejścia długo wyczekiwana chwila wytchnienia. Koniec wspinaczki na dziś! Odpoczywamy na pobliskim Krakonošu. Krakonoš, Duch Gór, Liczyrzepa. Bohater wielu opowieści i miejscowych legend na przestrzeni wieków. Na szczęście dziś patrzy na nas łaskawym okiem i pozwala na wędrówkę bez większych niespodzianek.

Kapliczka w Szpindlerowym Młynie

Paroháč Světlý Ležák w Luční boudzie

A dalej już płasko - Biała Łąka, zatarte przez czas ruiny spalonej przez Wehrmacht Rennerovej Boudy oraz Rennerova studzienka, przy której znów skrapiamy twarze lodowatą wodą. Orzeźwienie pomaga tylko na chwilę. Na szczęście w sukurs przychodzi nam najwyżej położony browar w całej Europie Środkowej - Luční bouda. Idealnie!

Akurat nie było IPA, więc skończyło się na maślanym, czeskim pilznerze...

A dalej już łatwo, hyc na Równię pod Śnieżką, przy Spalonej Strażnicy hyc w dół do Strzechy Akademickiej, gdzie idąc jeszcze ciut w dół, lądujemy nad brzegiem Małego Stawu, pod schroniskiem o bardzo adekwatnej do miejsca nazwie - PTTK Samotnia.

Jelenia Góra z okien PTTK Odrodzenie

Miejsc do spania - brak. Nie omija mnie, tradycyjna już dla reszty ekipy, herbata z Becherovką w jadalni schroniska. Dość powiedzieć, że żywot tej butelki nie dotrwał do dnia następnego, a co dopiero mówić o Wrocławiu. A śpimy gdzie? Przecież każdy z nas czuł to w kościach - pod schroniskiem, w towarzystwie rozgwieżdżonego nieba.


Budzimy się zanim na dobre udało nam się zasnąć. Uparcie decydujemy się realizować nasz ambitny plan - wschód słońca na Śnieżce i powrót do Szklarskiej. Latarki tylko lekko pomagają - przy takiej pełni księżyca spokojnie można iść bez nich. Im bliżej, tym więcej ludzi wędruje obok nas - spektakl będzie przynajmniej tak samo popularny jak ten na Babiej Górze.

A najstraszniejszy odcinek wędrówki kiedykolwiek? Właśnie teraz, właśnie tu. Stromo. Ciężko na plecach. Snu prawie wcale. Mimo tego, że przewyższenie tutaj to tylko nieco ponad 150 metrów, jest bardzo źle. Becherovka krążąca nadal w żyłach tym bardziej nie pomaga. Oj, nie pomaga...

Brzask na Śnieżce

A wschód... Jak zwykle ten widok wynagradza mi wszystko, wszelki trud i każdy kryzys - zarówno te już napotkane, jak i te, które jeszcze przede mną. Tyle zachodu, żeby przez kilka minut patrzeć jak szybko Słońce porusza się po nieboskłonie. Jedna, dwie chwile, a już wisi wysoko nad horyzontem. Ogarnia mnie niesamowita satysfakcja - polecam każdemu takie przeżycie!

Od tego momentu już tylko wracamy. Chowam aparat - nie mam siły nawet myśleć o zdjęciach. Schodzimy ze szczytu do Domu Śląskiego. Śniadanie. Padam na ławkę z wycieńczenia. Michał ratuje mnie konserwą. Po długim postoju i uzupełnieniu wody, ruszamy dalej. Nadal jest źle, ale z każdym krokiem jest ociupinkę lepiej.

Śnieżka o świcie

Mijamy Spaloną Strażnicę, kotły Małego i Wielkiego Stawu, Słonecznik. Odżywamy. Dalej kawałek nudnego szlaku, prowadzącego nas prosto do Odrodzenia. Przerwa. Wchodząc do schroniska widzę, jak jeden z turystów odbiera naleśniki. O nie, nie, nie! Chrzanię konserwy i wodę! Kawę i naleśniki poproszę!

Na tarasie ogarniamy powrotny pociąg. Za nami już prawie połowa trasy. Według mapy do Szklarskiej mamy jeszcze 5 godzin. A pociąg... za cztery i pół. A następny dopiero późnym wieczorem. Szybka decyzja - gonimy tyle, ile fabryka dała w nogach. Powinno się udać!

Z Odrodzenia szlak jeszcze przez kilkanaście minut prowadzi lekko w dół, aż do przełęczy Dołek. A potem znów podejście. Presja czasu. Po stu, dwustu metrach pod górę robimy przerwę. Skończył się nam oddech. Oho. Jak tak dalej pójdzie, to może zdążymy na ten późniejszy pociąg. Choć i to nie jest pewne...

A potem nasze tempo zaskoczyło mnie zupełnie. Bez żadnego postoju, w dusznym powietrzu i gorącym już słońcu bezproblemowo weszliśmy na Śląskie i Czeskie Kamienie, i nim się obejrzałem, byliśmy już przy przekaźniku. Tam, zamiast dalej iść przez Szrenicę, wybraliśmy szybsze zejście - Zimową Drogę - żółty szlak prowadzący przez Łabski Kocioł.

Przekaźnik na Śnieżnych Kotłach

Mijamy schronisko Pod Łabskim Szczytem i wchodzimy w las. Za każdym zakrętem zastanawiamy się - "kiedy w końcu wejdziemy do Szklarskiej?". I za każdym zakrętem dostajemy odpowiedź: "jeszcze nie teraz". Szlak dłuży się w nieskończoność. Tylko las, las, las.

W końcu Szklarska. Musimy jeszcze przejść przez całą miejscowość. Ludzie dziwnie się na nas patrzą, niektórzy z myślą - "wariaci!", inni z lekkim podziwem w oczach. Od stacji PKP dzieli nas jedynie ten ostatni, cholernie stromy kawałek. W jego połowie, na widok małej fontanny mówię: "Chłopaki, ogarnijmy się tutaj, ochlapmy się wodą!". Od Tomka dostaję odpowiedź: "Jak tu się zatrzymam, to tutaj zostanę i nigdzie już nie pójdę!".

Dolina Białej Łaby, nad nią góruje Śląski Grzebień (widok z Krakonosza)

Tempo na tyle dobre, że na pociąg czekaliśmy ponad pół godziny. Zdążyliśmy. Koniec. Plan wykonany. Trzydzieści kilometrów pokonane. Teraz tylko kimnąć się w pociągu, wysiąść na dobrej stacji, załadować się w białą strzałę i do domu!